czwartek, 10 marca 2016

Gulabi Gang. Czy siła może być różowa?

Jakie są wasze pierwsze skojarzenia z Indiami? Uduchowiony hinduizm, modlitwy w Aśramach, system kastowy i czerwone kropki między oczami? A może kolorowe filmy Bollywood, monumentalny Tadż Mahal i imprezy na Goa? Tak, macie rację, dokładnie tak wyglądają Indie. Tyle, że pod warunkiem, że oglądacie je w telewizji, albo na kilkutygodniowych wakacjach. Jeśli jednak patrzycie na nie z perspektywy zwykłej, najczęściej ubogiej kobiety z indyjskiej prowincji, kraj ten będzie kojarzył się przede wszystkim z korupcją, przemocą, niesprawiedliwością i gwałtem.

Książka „Gang różowego sari” autorstwa Amany Fontanelli-Khan otworzyła mi oczy na Indie zupełnie inne niż znamy je z kolorowych programów podróżniczych czy filmu Slumdog. Tak, zdawałam sobie sprawę z różnic społecznych występujących w tym kraju, zdawałam sobie sprawę z ubóstwa, nędzy i wszędobylskich slumsów, to co jednak było dla mnie zaskoczeniem, to fakt, że największymi wrogami Hindusów, są sami Hindusi, a największymi wrogami Hindusek, bywają same Hinduski.




Bohaterką książki jest Sampat – założycielka tzw. Gangu Różowego Sari (Gulabi Gang). Gang to niesamowita inicjatywa społeczna kobiecej samopomocy, która powstała w wyniku bezsilności wobec powszechnej niesprawiedliwości, a także braku reakcji policji, urzędników i polityków na okrutne morderstwa, gwałty i prześladowania. Dość powiedzieć, że w książce opisywane są historie zgwałconych i pobitych kobiet, które udają się posterunek, aby zgłosić przestępstwo, tymczasem na miejscu ponownie spotyka je ten sam okrutny los, tym razem ze strony policjantów! 

Sampat miała tego dosyć, miała dosyć tych samych historii, maltretowanych kobiet i nic nie robiących sobie z tego mężczyzn. Gdy w 2006 roku usłyszała o kolejnej bitej przez męża kobiecie, skrzyknęła kilka kobiet z wioski i wyposażone w kije, poszły spuścić oprawcy łomot. Po tym jak historia obiegła okoliczne miejscowości, Sampat i jej gang zaczęły otrzymywać kolejne wiadomości z prośbą o pomoc. Zgłaszały się również kobiety, które chciały tą pomoc nieść i tak, miesiąc po miesiąc, rok po roku, gang zyskał 200 tysięcy członkiń i międzynarodową sławę. 




Aby wyróżniać się w tłumie, a jednocześnie nie kojarzyć się z żadną opcją polityczną, wybrały na swój symbol różowe sari. Obecnie gang zajmuje się przede wszystkim przeciwdziałaniem przemocy, a także uczy i uświadamia kobiety w kwestii i praw, działa i protestuje przeciwko korupcji,  małżeństwom dzieci, a także nielegalnej, aczkolwiek wciąż praktykowanej okrutnej tradycji sati – zmuszania wdów do obrzędu samopalenia.




Sama Sampat nie uważa, swojej organizacji za grupę przestępczą. Tymczasem, stosowane przez nią metody, są co najmniej kontrowersyjne, a z pewnością byłyby niedopuszczalne w żadnym cywilizowanym państwie prawa. Gang włamuje się na posterunki, szturmuje więzienia, okłada kijami i prześladuje policjantów i zwykłych obywateli, którzy wystąpili przeciwko prawom człowieka, nakłania do przemocy również dzieci, organizuje nielegalne demonstracje czy porywa ciężarówki ze zbożem przeznaczone dla ubogich, w obawie, że zostaną przywłaszczone przez urzędników. Dlatego też, siedząc na wygodnej kanapie, w dużym mieście, w demokratycznym kraju, miałam podczas lektury tej książki mieszane uczucia. Czy przemoc jest wytłumaczeniem dla przemocy? Czy brutalnością można zwyciężyć brutalność? Czy takie działania nie napędzają mocniej spirali agresji, zła i niesprawiedliwości? Cóż, pewnie na mojej miękkiej kanapie takie refleksje mogą mieć rację bytu. Tymczasem domyślam się, że przeniesiona 5 tysięcy kilometrów na wschód na jałowe ziemie Bundelkhand, prawdopodobnie sama wzięłabym kij do ręki i stanęła ramię w ramię z innymi gangsterkami Gulabi.



Jak zwykle, na koniec mojego blogowego wpisu, zadaję sobie pytanie czego może nauczyć nas Sampat i jej gang? Jeśli jeszcze w to nie wierzycie, ta historia to wspaniała lekcja tego, że wszystko jest możliwe, że nie ma sytuacji beznadziejnych, nie ma sytuacji bez wyjścia. Nawet w tak rozpaczliwej sytuacji, w jakiej znajdują się miliony indyjskich kobiet, nie trzeba siedzieć z założonymi rękami, nie trzeba potulnie akceptować staus quo i zawsze można zrobić coś, aby było lepiej. Potrzeba odwagi, potrzeba determinacji, potrzeba wiary i potrzeba tego wszystkiego w ogromnych ilościach, ale z pewnością zmiana jest możliwa. 

Książka uczy nas także, że aby odnieść jakikolwiek sukces, pójść choć jeden krok naprzód w walce o prawa człowieka, potrzebna jest solidarność. Kobietom z Gangu Różowego Sari udaje się, ponieważ są zjednoczone, ponieważ w przeciwieństwie do swoich matek, babek, teściowych, nie dręczą innych kobiet, nie odgrywają się na nich za swoje cierpienia, ale dbają o siebie, wpierają się i walczą razem o swoje wspólne prawa. Z tym wiąże się moja główna refleksja podsumowująca książkę i dotyczy ona sytuacji kobiet nie tylko w Indiach, ale i w innych krajach Azji czy Afryki. Nie będzie nigdy w trzecim świecie poszanowania dla kobiet, jeśli kobiety trzeciego świata nie będą szanować się wzajemnie. Miłej lektury!




“W mojej miejscowości znajdowało się drzewo mango. Widziałam chłoców, którzy się na nie wspinali I pomyślałam Dlaczego ja nie mogę tego zrobić?. Udało mi się to zrobić z pomocą jednej z przyjaciółek. W ten sposób powstałam jako ja.”  - Sampat Pal Devi

“Zawsze chciałam pracować dla ludzi, nie dla samej siebie.”  - Sampat Pal Devi


“Społecznośc wiejska w Indiach jest naładowana przeciwko kobietom. Odmawia im edukacji, zmusza do zbyt wczesnych małżeństw, handluje nimi dla pieniędzy. Wiejskie kobiety muszą zacząc się uczyć, stać się niezależne i rozwiązać ten problem dla siebie samych.”  - Sampat Pal Devi



poniedziałek, 28 grudnia 2015

Susan Cain. Jestem introwertyczką.

Jestem introwertyczką. Kiedy wypowiadam to zdanie w obecności moich znajomych, reakcja jest zawsze podobna. Szeroko otwierające się oczy, przeczące kręcenie głową, zmarszczone brwi, czasem parsknięcia śmiechem. „Ty? Niemożliwe! Przecież Ty jesteś taka otwarta, towarzyska, potrafisz świetnie występować publicznie. Ale sobie wymyśliłaś!”. A właśnie, że tak. Trzy lata temu, podczas jednego z typowych miękkich szkoleń, które pracownicy korpo mają szczęście lub nieszczęście odbywać od czasu do czasu, dowiedziałam się od prowadzącej zajęcia psycholożki, że jestem typową introwertyczką, która nauczyła się ekstrawertyzmu tak dobrze, że przez laików jest brany za moją naturalną osobowość. 

To był psychologiczny strzał w dziesiątkę. W końcu poczułam, że trafiłam na fachowca, że wreszcie ktoś mnie rozszyfrował, a odczułam przy tym taką ulgę, jakbym podświadomie na to liczyła od lat. Pani Doroty niestety nie ma już z nami, zmarła jesienią 2013, ale wierzę, że swoją ogromną wiedzą, ale też serdecznym ciepłem udało jej się wpłynąć pozytywnie na życie niejednej osoby. 

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ kilka tygodni temu wpadła mi ręce niezwykle mądra książka. Książka, która chciałabym, aby stała się inspiracją do poznawania czym jest introwertyzm, jak z introwertykami żyć i jak się przekonać, czy przypadkiem sami introwertykami nie jesteśmy. Szacuje się, że co najmniej 1/3 ludzi na świecie posiada ten typ osobowości, warto więc dowiedzieć się więcej o tych, którzy z pewnością są wśród nas, choć z pewnością nie krzyczą o sobie najgłośniej.


Autorką książki „Ciszej proszę… Siła introwersji w świecie, który nie może przestać gadać.” jest Susan Cain. Ukończyła ona z wyróżnieniem prawo w Princeton oraz Harvard University i przez pewien okres pracowała w wyuczonym zawodzie, marząc po cichu o oddalającym się dziecięcym pragnieniu pozostania pisarką. Dziś mówi, że praca w korporacjach na Wall Street była tak odległa jej naturze, że wspomina ją jak pobyt w zagranicznym kraju. Szklane biurowce, wyścig szczurów i twarde reguły gry korpoświata pozwoliły jej jednak na dokonanie niemal przełomowego odkrycia. Otóż wbrew temu co próbuje się nam wcisnąć, aby odnosić sukcesy, aby coś znaczyć i aby być szczęśliwym, nie trzeba być rozwrzeszczanym, wszędobylskim, brylującym w towarzystwie ekstrawertykiem. Nie trzeba być „społecznie przygotowanym”, nie trzeba być urodzonym liderem, nie trzeba wszystkiego załatwiać przereklamowaną „pracą zespołową” (teamwork), ani jeszcze bardziej przereklamowaną „wielozadaniowością” (multitasking). Bowiem jeśli przyjrzeć się w głąb tych wyświechtanych sloganów, okaże się, że znaczą niewiele, a jeśli prześledzić historię przemysłu, technologii czy biznesu, dojdziemy do wniosku, że najwspanialsze pomysły i wynalazki powstają zwykle w pojedynczych, samotnie pracujących umysłach.



W Ameryce pochwała ekstrawertyzmu jest szczególnie silna, Susan postanowiła zatem, że na przekór wszystkim, pokaże jak ważni dla świata są „ci drudzy”, ci, którzy mniej krzyczą, mniej ryzykują, może mniej ich widać, ale nadal stanowią co najmniej 1/3 populacji świata.

W 2005 r. rozpoczęła pracę nad książką i trzeba powiedzieć, że wykonała kawał świetnej roboty. Nie ma tu wciskania kitu, nie ma tu ukrywania się za okrągłymi zdaniami, a cała pozycja oparta jest na silnych argumentach, medycznych faktach, prawdziwych badaniach i wysokim poziomie profesjonalizmu. W 2012 r. Susan wygłosiła przemówienie podczas słynnej konferencji TEDx i jak to zwykle bywa po udanych występach z tej serii, jej książka stała się hitem. Polecana przez magazyny The New Yorker, Harvard Business Reviev, Forbes oraz The New York Times, szybko trafiła również do Polski, gdzie zdobyła uznanie magazynów Charaktery, Psychologia Dziś, a także pana Jacka Santorskiego, jednego z polskich autorytetów w kwestii psychologii biznesu. 



Zachęcam Was do zapoznania się przemówieniem TEDx oraz z najważniejszymi myślami, które Susan Cain zawarła w swojej książce, a ja zdążyłam nabazgrać na marginesach mojego egzemplarza.


8 PRZYKAZAŃ INTROWERTYKA

1. Introwertyzm nie jest chorobą. Nie da się z niego wyleczyć, ani nakłonić introwertyka, aby był bardziej ekstrawertyczny. Owszem, może on zmienić swoje zachowanie, aby być bardziej akceptowany lub zdobyć jakąś korzyść, ale będzie to zawsze okupione wysiłkiem. Czasem, w długotrwałych przypadkach „oszukiwania” własnej osobowości, może to negatywnie odbijać się na jego zdrowiu psychicznym, a nawet fizycznym! Cain stawia tezę, że różnego rodzaju leki antydepresyjne i przeciwlękowe zdobyły niezwykłą popularność w Ameryce właśnie na skutek nadmiernej i chorobliwej wręcz pochwały ekstrawertyzmu i związanej z tym presji odczuwanej przez introwertyków oraz ich bliskich. Wprowadzony na rynek w 1955 r. Milton - jeden z pierwszych leków przeciwlękowych, stał się najszybciej sprzedającym się specyfikiem w historii amerykańskiej farmacji. 15 lat później leki tego typu widniały już na co trzeciej recepcie wypisywanej w USA!

2. Introwertyk nie jest milczkiem, nie jest odludkiem. Prawdą jest jednak, że ma trudność z błahymi rozmowami o niczym, szczególnie z ludźmi, z którymi nie wiążą go żadne relacje. Uwielbia za to długie rozmowy we dwoje czy w małej grupce, pod warunkiem, że poruszane są poważne, głębokie czy specjalistyczne tematy. Jeśli twój mąż jest introwertykiem nie obwiniaj go, że nie chce porozmawiać przez telefon z twoją mamusią. To co dla ekstrawertyka jest miłą pogawędką, dla introwertyka bywa często nudnym, bezwartościowym paplaniem. Wytłumacz mężowi, że wystarczy zamienić z teściową kilka słów, aby sprawić jej przyjemność, a przy następnej wizycie, zaproponuj interesujący, ale nie błahy temat, na który wszyscy będziecie mogli porozmawiać. Jeśli jesteś introwertykiem nie obwiniaj się, że wizja jazdy w windzie z nieznanym ci sąsiadem podnosi ci tętno. Zamiast tego, zapytaj o coś konkretnego, np. o rasę psa, którego właśnie wyprowadza, a w ostateczności gwiżdż nie na psa, a na konwenanse i idź schodami.


3. Introwertyk nie musi być nieśmiały. Faktem jest, że nieśmiałość częściej dotyka introwertyków niż ekstrawertyków, ale nie ma tu reguły. Różnica między introwertyzmem, a nieśmiałością jest taka, że nieśmiałość jest zawsze kłopotliwa, ponieważ jest rodzajem lęku. Da się ją również przezwyciężyć i pokonać. Tymczasem, introwersja nie jest problemem samym w sobie, a wśród introwertyków są również osoby bardzo śmiałe. Przykładem jest Bill Gates, który podobno pracuje tylko w pojedynkę i męczy go nadmierne towarzystwo ludzi, nie ma jednak problemu z wystąpieniami publicznymi i zabieraniem głosu w ważnych sprawach. Introwertycy i osoby nieśmiałe są ze sobą mylone, ponieważ często zachowują się podobnie, np. milczą podczas spotkań biznesowych. Przyczyna tych zachowań jest jednak zupełnie inna. Człowiek nieśmiały boi się ośmieszenia, obawia się reakcji innych. Introwertyk nie przejmuje się tymi kwestiami, może jednak być zmęczony hałasem, przekrzykiwaniem się i towarzystwem zbyt wielu osób. 

4. Nie ma stuprocentowych introwertyków ani ekstrawertyków. Nasza osobowość jest mieszaniną genów, wynikającą z nich budową mózgu, a także wychowania, doświadczeń życiowych, środowiska, w których wzrastamy. Nie ma więc prawdopodobnie dwóch jednakowych osobowości na świecie. W kwestii budowy mózgu, zauważa się jednoznaczną zależność między osobowością, a wielkością bardzo pierwotnej części mózgu - ciała migdałowatego. Badania mówią, że im jest ono większe, tym bardziej reaktywne są noworodki (bicie serca, rozszerzanie źrenic, płaczliwość, poziom kortyzolu), a zarazem bardziej introwertyczni są dorośli. Ciekawe, prawda? Dodam na pocieszenie, że choć właściwości ciała migdałowatego nie da się zmienić, to da się je wyciszać przez pobudzanie płata czołowego kory mózgowej, odpowiedzialnego za racjonalne, „cywilizowane” myślenie. Co z tego wynika? Dla nas introwertyków to przełom. Dzięki temu nie muszę mieć wyrzutów sumienia i martwić się, że jestem odludkiem, bo nie mam ochoty rozmawiać na przyjęciu z grupą nieznanych mi osób na tematy, które mnie nie interesują. Nie muszę też brać niczego na odwagę :) Teraz już wiem, że tak zbudowany jest mój mózg i nikomu nic do tego. Żeby jednak nie stracić szansy na dobrą zabawę i poznania naprawdę interesujących osób, mam w zapasie racjonalny płat czołowy. Dzięki temu, mogę przygotować sobie tematy rozmów, pamiętać o uśmiechu, a także dodawać sobie otuchy w myślach. Dokładnie tak! Dodawanie sobie otuchy jest lekiem na stres o naukowo udowodnionej skuteczności! 

5. Introwertycy potrzebują ekstrawertyków i odwrotnie! Introwertycy też uwielbiają śmiech, wygłupy i dobrą zabawę, ale rzadziej potrafią szybko zawierać nowe znajomości czy rozruszać towarzystwo na imprezie. Z pomocą przychodzą wówczas rozgadani ekstrawertycy. O introwertykach mówi się także, że są tak wrażliwi, że zdaje się, że mają jedną warstwę skóry mniej. Dlatego też przyda im się wsparcie ekstrawertyków, którzy nawet puls mają bardziej „cool”. Tak, tak, amerykańscy kosmonauci szczycili się, że podczas pierwszego startu w kosmos ich tętno nie przekraczało 110 uderzeń na minutę! A w czym ekstrawertykowi może pomóc introwertyk? Ekstrawertycy często podejmują zbyt pochopne decyzje oparte na dynamicznych emocjach, a nie na spokojnej analizie. Susan Cain podaje w swojej książce dwa przykłady takich zachowań. Pierwsza to „klątwa zwycięzcy”. Polega na tym, że nastawiony na agresywną walkę ekstrawertyk, poddaje się emocjom i zapomina o celu jaki ma przed sobą. W ten sposób wielcy menadżerowie potrafią wygrywać przetargi, aby po ochłonięciu zorientować się, że kontrakt stracił na opłacalności. Drugi przypadek to tzw. „autobus do Abilene”, określenie popularne w amerykańskiej armii. Oznacza sytuację, w której ludzie podejmują wspólnie jakieś działanie (jak wycieczka autobusem do Abilene), na które tak naprawdę nikt z nich nie miał ochoty, ale nie chciał odstawać od grupy, ani wyjść na marudera. 

6. Żeby odnosić sukcesy w biznesie NIE trzeba być ekstrawertykiem! Nie trzeba być charyzmatycznym, dynamicznym liderem, którego wszyscy lubią, ani wybuchowym tyranem, którego wszyscy się boją. Peter Drucker, guru współczesnego zarządzania, stwierdził, że wśród wszystkich największych menadżerów, których poznał w ciągu 50 lat swojej działalności może wymienić tylko jedną wspólną cechę: brak charyzmy! Jim Collins, autor teorii „lidera 5. poziomu”, stwierdził, że to co wyróżnia najwybitniejszych menadżerów, to przede wszystkim pokora i nastawienie na cel. Według Susan Cain, introwertycy są świetnymi szefami zespołów, których członkowie wykazują się inicjatywą. Ekstrawertycy tymczasem lepiej kierują zespołami o bardziej pasywnym charakterze. Sukces można zatem odnieść niezależnie od typu osobowości. Introwertykiem jest wszak jeden z największych amerykańskich inwestorów - Warren Buffett, a także Bill Gates, J.K Rowling, Mark Zuckerberg czy Hilary Clinton.


7. Praca zespołowa wcale nie jest najlepszą metodą pracy. Owszem burza mózgów ma swoje zalety, ale mając za sobą kilka lat pracy w korporacji, mam wrażenie, że dużo więcej racji miał Steve Wozniak (jeden z twórców komputera Apple), który napisał w swojej książce „nie wierzę, żeby coś naprawdę rewolucyjnego zostało kiedykolwiek wymyślone przez jakiś komitet”. Burza mózgów niesie ze sobą 3 poważne zagrożenia: próżniactwo społeczne (czyli po co mam się męczyć skoro jest nas tutaj więcej), blokowanie kreatywności (czyli ustalone limity czasowe i blokowanie pomysłów głosem większości), a także lęk przed krytyczna oceną. Do tego dochodzi naukowy fakt, że nasza percepcja potrafi zmienić się pod wpływem grupy (tak, badania pokazują, że potrafimy zmienić zdanie nie tylko co do subiektywnych opinii, ale nawet co do rozwiązania zadania matematycznego, jeśli czujemy presję grupy). Susan Cain zwraca również uwagę, że nawet największe grupowe przedsięwzięcia, takie jak Wikipedia czy Linux, są wynikiem setek tysięcy pasjonatów samotnie główkujących przed ekranem komputera, a nie typowej pracy zespołowej. Dodaje także, że modne na całym świecie otwarte biura (open space) powodują spadek wydajności pracowników, spadek zdolności zapamiętywania, a nawet przyspieszoną akcję serca i wzrost poziomu kortyzolu – tzw. hormonu stresu, który powoduje stany lękowe, a także zmęczenie, rozdrażnienie i agresję. Nie jest to najprzyjaźniejsze środowisko pracy, prawda? Zdaje się, że rację miał Franz Kafka, który twierdził, że gdy pisze „noc jest jeszcze za mało nocą”.

I ostatnie, być może najważniejsze...

8. Bądź sobą! Zastanów się co naprawdę przynosi Ci frajdę, przypomnij sobie co lubiłeś robić w dzieciństwie. Być może twoja praca wymaga od ciebie założenia maski ekstrawertyka, być może nawet to lubisz, ale pamiętaj, aby po wszystkim dać sobie odpocząć. Znajdź sobie swoją niszę regeneracyjną, w której odbudujesz siły. W ten sam sposób myśl o swoich bliskich, przyjaciołach, współpracownikach. Bądź wyrozumiały dla siebie i dla innych, ale nie zakładaj, że zaprzyjaźnisz się ze wszystkimi. Wszyscy jesteśmy różni. Szanujmy to.




wtorek, 29 września 2015

Susan Wojcicki. Pasja do tworzenia.

Od momentu lektury książki Lean In jedną z ważniejszych moich inspiracji i wzorów do naśladowania stała się Sheryl Sandberg. Prezeska Facebooka robi spektakularną karierę nie tylko w biznesie, ale także stała się idolką kobiet i ulubienicą mediów na całym świecie. Postanowiłam pójść krok dalej i przyjrzeć się innym kobietom odnoszącym sukcesy w dolinie krzemowej. Z oczywistych względów, jako pierwsza moją uwagę przykuła Susan Wojcicki – prezeska YouTube’a.
  

Jak się okazało, Susan jest w połowie Polką! Jej ojciec, Stanley Wojcicki, urodził się w Warszawie, ale już jako 12-letni chłopiec wyemigrował z matką do Szwecji, a następnie do Stanów Zjednoczonych. Tam zrobił znakomitą karierę naukową, odbierając m. In. dyplom Harvardu i stopień profesora fizyki na Uniwersytecie Stanford. Na uczelni poznał swoją przyszłą żonę - uznaną w Ameryce dziennikarkę i nauczycielkę Esther Wojcicki, z którą ma trzy wspaniałe córki: Janet jest doktorem antropologii, Anne założycielką firmy 23andMe, a Susan, jak już wiemy, prezeską YouTube. Wyobraźcie sobie jak w tej rodzinie wyglądają święta, kiedy ktoś zapyta jak tam w pracy!
Rodzinny etos naukowy miał ogromny wpływ na przyszłość Wojcicki. Susan wspomina, że kiedy była dzieckiem, chodziła z mamą do biblioteki w koszem do bieliznę. Tak, tak, nie z torbą czy plecakiem na książki, ale właśnie z koszem na bieliznę, który podobno jako jedyny przedmiot w domu mógł pomieścić porcję wiedzy odpowiednią dla rodziny Wojcickich. Podobnie jak rodzice, Susan zadbała o staranne wykształcenie, kończąc Harvard i Uniwersytet Kalifornia oraz odbierając dyplom MBA. W przeciwieństwie do nich, nie zdecydowała się na pracę naukową na uczelni, ale jako pierwsza w rodzinie, rozpoczęła karierę w biznesie zatrudniając się w firmie Intel. Jak mówi, wybrała taką ścieżkę kariery, ponieważ czuła potrzebę tworzenia, kreowania czegoś ważnego i użytecznego dla ludzi.

„Lubię moją pracę, ponieważ posiadam pasję do tworzenia.”


Pracę w Intelu porzuciła, kiedy na horyzoncie pojawił się „statek kosmiczny”. I to pojawił się dosłownie w jej garażu. Gdy w 1998 r. ciężarna Susan przestała pracować, postanowiła podreperować rodziny budżet wynajmując garaż swojego domu dwóch młodym geekom, którzy pracowali nad nowoczesnymi technologiami. Byli to Sergey Brin i Larry Page, którzy właśnie zakładali Google. Susan szybko zorientowała się, że pod jej dachem tworzy się coś wielkiego. Postawiła wszystko na jedną kartę i rzuciła Intel, aby zająć się googlowskim marketingiem. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że poszło jej całkiem nieźle. Za każdym razem kiedy wpisujesz coś w Google, za każdym razem kiedy korzystasz z Gmaila, za każdym razem, kiedy mówisz znajomym, że coś „zgoglujesz”, wiedz, że przekonała cię do tego Susan Wojcicki.

„Google jest fascynujące i ta książka nie jest jeszcze skończona. Tworzę, żyję, buduję i piszę kolejne rozdziały.”


Nazywana jest „Najważniejszym >googlowcem<, o którym nigdy nie słyszałeś” albo „Najważniejszą osobą w branży reklamowej”. Jest odpowiedzialna za stworzenie Google Images, Google Books, Google Video, AdWords, AdSense, a także za słynne okolicznościowe loga Google Doodle, które na początku tworzyła samodzielnie. Była wielką zwolenniczką zakupu YouTube’a i gdy transakcja stała się faktem, została jego prezesem. Od 2011 ma swoje miejsce na liście 100 najbardziej wpływowych kobiet magazynu Forbes. Jednakże te wspaniałe sukcesy w biznesie i ogromna fortuna, to nie jedyne powody, dla których Susan Wojcicki może stać się dla nas inspiracją i wzorem do naśladowania.

„Moją pierwszą, najważniejszą rolą, jest bycie szefem odpowiedzialnym za reklamy i marketing w Google. Ale myślę, że inną moją rolą, jako kobiety w Google, jest bycie wzorem do naśladowania dla innych kobiet w organizacji.”


Prezeska YouTube’a słynie z troski o utrzymywanie zdrowej relacji między życiem zawodowym i osobistym. Nie chcę się już pastwić nad autorami zmasakrowanego przez opinię publiczną spotu, ale ostatnia kampania namawiająca Polki do rodzenia dzieci wypada jeszcze bladziej, jeśli umieścimy ją na tle życia Susan. Nie dość, że zdążyła ukończyć prestiżowe studia, nie dość, że zdążyła zrobić oszałamiającą karierę, to jeszcze jak na złość, zdążyła urodzić piątkę dzieci! Na dodatek, zamiast być bezwzględną królową lodu, zachęca do macierzyństwa inne kobiety, walcząc przy tym o płatne urlopy macierzyńskie i przedszkola w miejscach pracy.

„Twoje dzieci zyskują coś na tym, że robisz karierę i twoja kariera zyskuje coś na tym, że masz dzieci.”


7 zasad bycia mamą wg Susan Wojcicki:
  1. Każdego dnia jem kolację z rodziną. To ważne, aby codziennie porozmawiać ze swoimi dziećmi, maile można sprawdzić, gdy pójdą spać.
  2. Traktuję bycie mamą jako okazję do ustalania odpowiednich priorytetów i poprawy efektywności w pracy. Wierzę, że bycie mamą czyni mnie lepszą w pracy, a bycie dobrą w pracy, czyni mnie lepszą mamą. 
  3. Nie zakładam ile czasu spędzę na urlopie macierzyńskim. Będę na nim tyle, ile będzie trzeba.
  4. Nie planuję na wyrost swojego życia. Czasem wspaniałe okazje, jak dołączenie do zespołu Google, pojawiają się zupełnie niespodziewanie, kiedy jesteś w 4. miesiącu ciąży. 
  5. Nie zamartwiałam się jak potoczy się moja kariera, gdy urodzi się dziecko. Początki są zawsze bardzo trudne, ale po prostu trzeba przez to przejść.
  6. Szukam wsparcia w rodzicach i w dzieciach! Dzieciaki cieszą się, że pomagają mi być na bieżąco z modnymi filmami na YouTube.
  7. Nie wolno rezygnować z pracy, gdy zachodzi się ciążę, tylko dlatego, że ktoś tego oczekuje. Jeśli wierzysz w wartość swojej pracy, zostań. Będzie trudno, ale będzie warto.


Dla mnie historia Susan Wojciki to kolejny optymistyczny sygnał, że można.
  • Jeśli dużo się uczysz i ciężko pracujesz, to możesz odnieść sukces w największych firmach niezależnie od tego, że jesteś kobietą
  • Jeśli potrafisz zaryzykować, podjąć odważną decyzję, to możesz stać się częścią czegoś naprawdę wielkiego i tworzyć otaczający cię świat.
  • Jeśli masz mocne wartości i dobrze poukładane w głowie i kalendarzu, to możesz być przy tym wspaniałą matką.
Inspirujące :)

„Ważne jest to, że wykonuję swoją pracę naprawdę dobrze, tworzę wspaniałe produkty i jestem dobrym liderem. Wszystko to ma znaczenie, niezależnie od mojej płci.”


wtorek, 15 września 2015

Daphne Park. Królowa szpiegów.

Jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci do głowy narzekać, że masz trudniej w pracy bo jesteś kobietą lub porzucisz swoje marzenia, bo uważasz, że zawód, który chciałabyś wykonywać jest zbyt męski, przeczytaj historię Daphne Park - dziewczyny, która została Jamesem Bondem! Tyle, że w przeciwieństwie do fikcyjnego 007, Daphne była prawdziwą agentką z krwi i kości i to jedną najlepszych w historii legendarnej organizacji MI6.
Choć przyszła na świat w Anglii, wychowała się w Afryce. Jej ojciec w czasie I Wojny Światowej pełnił służbę w Malawi, a po wojnie pozostał na czarnym lądzie i zajął się uprawą kawy. Daphne spędziła swoje dzieciństwo na czytaniu książek i bynajmniej nie były to infantylne bajeczki - podobno w wieku 5 lat miała już za sobą Iliadę Homera! Poza klasyką, zaczytywała się w przygodowych powieściach R. Kiplinga, a także w książkach o brytyjskich agentach autorstwa Johna Buchana. Wtedy właśnie postanowiła, że jej życie także będzie pełne przygód.
W wieku 11 lat wróciła do Wielkiej Brytanii, aby rozpocząć naukę w szkole. Szło jej na tyle dobrze, że edukację zakończyła z dyplomem jednego z Collegów należących do Uniwersytetu Oksfordzkiego. Po studiach postanowiła dołączyć do kobiecej organizacji charytatywnej FANY niosącej pomoc rannym żołnierzom, gdzie już podczas rozmowy kwalifikacyjnej wpadła w oko rekrutującym ją specjalistom jako, że świetnie radziła sobie z szyframi. Tak zaczęła się jej wspaniała służba na rzecz ojczyzny.
O pracy pani Park nie wiadomo zbyt wiele. Wywiady, których udzielała były osłonięte tajemnicą państwową. Nigdy też nie zgodziła się napisać autobiografii - uważała, że zdradzenie sekretów swojej służby było by dla niej hańbą. Jednakże to co o niej wiadomo wystarczy, aby zainspirować się jej historią. Po II Wojnie Światowej odbywała służbę w Niemczech, gdzie śledziła nazistowskich naukowców, następnie pracowała w północnej Afryce i Wiedniu, a po śmierci Stalina otrzymała stanowisko ambasadora Wielkiej Brytanii w Moskwie. Była to oczywiście tylko przykrywka, bo w rzeczywistości pojechała do Rosji, aby kierować grupą brytyjskich szpiegów. Następnym przystankiem było Hanoi podczas wojny w Wietnamie i stanowisko konsula w Leopoldville (obecnie Kinszasa - stolica Kongo), gdzie podobno współorganizowała zamach na P. Lumumbie. W 1979 r. zakończyła służbę w MI6 i podjęła pracę jako dyrektor Somerville College na Oksfordzie.  Po 10 latach, odeszła na emeryturę i zajęła się działalnością w Fundacji Margaret Thatcher. Królowa szpiegów, bo tak ją nazywano, zmarła w 2010 roku w wieku 88 lat.
W Daphne Park urzekły mnie szczególnie dwie rzeczy.
Po pierwsze, niebywała skromność. Agentka tłumaczyła, że aby być dobrym szpiegiem trzeba koncentrować się na celach swojej służby, a nie o blichtrze i luksusach, o których opowiadają filmy o Jamesie Bondzie.
  • Nie ma mowy o najdroższych hotelach i apartamentach - w Hanoi mieszkała w budynku pełnym szczurów, w którym wcześniej mieścił się burdel
  • Nie ma mowy o szybkich samochodach – zamiast Astona Martina używała poobijanego Citroena, który jak wspominała, był wspaniały, bo nie rzucał się oczy
  • Nie ma mowy o popijaniu Martini - ulubionym trunkiem podczas służby była herbata Earl Grey, którą jak sama żartowała, piła wstrząśnięta, nie zmieszaną.
  • Nie ma mowy o wyróżnianiu się ekskluzywnymi ciuchami i gadżetami – Daphne mówiła, że całą karierę wygląda raczej jak dobrotliwa, wesoła misjonarka, co powodowało, że większości osób nie przyszło nawet do głowy, że może być międzynarodowym szpiegiem MI6.
  • Nie ma mowy o zgrywaniu ważniaka czy gwiazdy - mieszkając w Afryce odstraszała miejscowych bandytów opowiadając o sobie, że jest czarownicą.
  • Nie ma mowy o licencji na zabijanie – agentka Park twierdziła, że rzadko nosiła ze sobą broń, a licencję posiadała jedynie na paplanie.
„Umysł jest znacznie skuteczniejszą bronią niż pistolet. Szczególnie jeśli jesteś kobietą.”



Druga rzecz, której można nauczyć się od Daphne Park, to wykorzystywanie okoliczności, w których się znalazła. Na pewne rzeczy i sytuacje nie mamy wpływu, a skoro już nastąpiły, to nie należy płakać i narzekać, tylko zastanowić się jak je wykorzystać do osiągnięcia własnego celu.

Przykładem był jej skromny wygląd. Jak sama mówiła, nigdy nie należała do seksownych piękności i byłoby absurdalne, gdyby nagle chciała zgrywać Matę Hari. Byłoby równie absurdalne płakać z tego powodu, postanowiła zatem, że jej „misjonarski” wygląd stanie się dla niej nie wadą, a zaletą i będzie stanowił doskonałą ochronę przed zdemaskowaniem. Problemów nastręczali jej również pracujący z nią mężczyźni. Jak wspominała, uważali, że są od niej lepsi i ważniejsi, więc celowo zaangażowała ich do pracy w Moskwie. Przez swoją nonszalancję i pyszałkowatość ściągnęli na siebie całą uwagę radzieckich agentów, a Daphne mogła w spokoju wykonywać swoje zadania. Jako przykład wykorzystania swojej potencjalnej słabości podawała również historię polskiej guwernantki, którą usłyszała podczas II Wojny Światowej. Była cichą, nieśmiałą kobietą, która lekceważona przez Niemców całą wojnę organizowała przerzuty za granicę rannych żołnierzy i zwykłych obywateli.
"Niektórzy ludzie są prawdziwymi twardzielami, ale nie są już tak dobrzy w wyciąganiu informacji podczas zwykłej pogawędki przy filiżance herbaty."

Daphne Park z pewnością, tak jak żaden człowiek, nie była postacią kryształową. Zastanawia mnie jaki miała stosunek do dramatycznej historii, która wydarzyła się w Republice Konga. Czy patrząc z perspektywy czasu żałowała, że zorganizowała zamach na Lumumbie? Przyznała się przecież do tego dopiero tuż przed śmiercią. Czy może uważała, że był to rozkaz, który niezgodnie ze swoim sumieniem, ale należało wykonać? A może była przekonana o słuszności tego postępowania dla dobra ówczesnego, zmrożonego zimną wojną świata. Oczywiście nigdy się tego nie dowiem, ale wydaje się, że zasady, którymi się kierowała były jasne: wszystko dla dobra Wielkiej Brytanii.
3 RZECZY, DO KTÓRYCH INSPIRUJE DAPHNE PARK:
1.    Jeśli o czymś marzysz, nie zwracaj uwagi na przeciwności. Po prostu rób wszystko, aby się udało. Jeśli chcesz, możesz być nawet Jamesem Bondem!
2.    Kiedy coś robisz, rób to na 100%. Koncentruj się na swoim celu, nie daj się uwieść tymczasowym atrakcjom i pokusom. 
3.    Maksymalnie wykorzystuj sytuacje, w których się znajdujesz. Nawet jeśli ktoś mógłby powiedzieć, że masz wadę, ty przekuj ją na swoją zaletę.
"Myślę, że jedną z najcenniejszych rzeczy w życiu jest mieć silne przekonania i być w stanie pracować na ich rzecz."

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Waris Dirie. Róża pustyni.

Kiedy byłam mała dziewczynką mieliśmy w domu niezwykły kamyk, którym lubiłam się bawić. Był to mały kawałek gipsu z jakiegoś dalekiego kraju, który nie mam pojęcia jak znalazł się w naszym domu. Lubiłam go, ponieważ wyglądał jak wyrzeźbiony w glinie mały kwiat róży. Jak tłumaczył mi tata, kamień ten nosił nazwę róża pustyni, bo właśnie wiatrom i piaskom pustyni zawdzięczał swój niezwykle misterny kształt. Lata później, w tym samym domu, przeczytałam książkę Waris Dirie "Kwiat Pustyni". Pomyślałam wtedy, że Waris wcale nie jest żadnym kwiatem - bezbronną, delikatną rośliną, która niezwykle rzadko ma odwagę pokazać się światu. Waris jest różą pustyni - piękną, ukształtowana latami przed surowe warunki skałą. Na pierwszy rzut oka wydaje ci się, że możesz ją zmiażdżyć lub połamać dwoma palcami, ale kiedy weźmiesz ją do ręki, rozumiesz, że tego kształtu, tego charakteru i tego piękna nie zniszczy już żadna ludzka siła.
Kim jest Waris Dirie? Urodziła się w Somalii - jednym z najbiedniejszych państw świata. Jako nastolatka ucieka z domu broniąc się przed zaaranżowanym małżeństwem z 60-letnim mężczyzną, który zyskał aprobatę jej ojca, ponieważ zaoferował za nią 5 wielbłądów. Samotnie przemierza pustynię spotykając na swojej drodze groźnego, lecz na szczęście niezainteresowanego nią lwa i nie mniej niebezpiecznego, naćpanego khatem kierowcę ciężarówki, który próbuje ją zgwałcić. Gwałty i molestowania zdają się być z resztą czymś zupełnie powszechnym w życiu somalijskich dziewcząt. Waris udaje się dostać do miasta, a następnie, dzięki ogromnemu szczęściu  i pomocy krewnych z Mogadiszu cudem udaje jej się przedostać do Londynu, gdzie zostaje zatrudniona jako pomoc w ambasadzie Somalii. Młoda Somalijka nie wie prawie nic o otaczającym ją świecie.  Dość powiedzieć, że ciesząc się na wyjazd do Londynu nie ma pojęcia nawet co to słowo oznacza, w samolocie pierwszy raz w życiu korzysta z toalety, a współpasażerowie wydają się jej pomalowani białą farbą. Po przyjeździe do Londynu jest jeszcze gorzej: zaskakuje ją śnieg, nie ma pojęcia jak używać sztućców, ani jak usmażyć naleśniki na śniadanie. Tak naprawdę nie ma pojęcia czym naleśniki w ogóle są.
Po kilku latach pracy poznaje podstawy języka angielskiego oraz europejskiego trybu życia. Kiedy więc kończy się kadencja ambasadora, dla którego pracuje, postanawia pozostać w Londynie i rozpocząć samodzielne życie. Dzięki napotkanej przypadkiem w sklepie Somalijce znajduje dach nad głową i pierwsze zatrudnienie w restauracji McDonald's. Nowo poznana przyjaciółka odkrywa, że Waris posiada wizytówkę fotografa mody, który któregoś dnia zaproponował jej wspólną sesję i razem postanawiają do niego oddzwonić. Po kilku udanych zleceniach i castingach Waris otrzymuje propozycję pozowania do kalendarza Pirelli. Choć z początku odmawia (ma przecież wtedy zmianę w McDonald's!), sesja dochodzi do skutku. Od tej pory jej kariera nabiera rozpędu i kilka lat później, choć nie bez przeróżnych przygód i kłopotów, modelka staje się gwiazdą świata mody.


Waris Dirie nie stała się jednak bohaterka mojego bloga ponieważ udało jej się odnieść sukces w modelingu. Od lat uznaję ją za niezwykle inspirującą postać z innego powodu. Waris Dirie jest pierwszą kobietą w historii, która odważyła się podnieść głowę i głośno zaprotestować przeciwko makabrycznej tradycji obrzezania afrykańskich dziewczynek. W 2007 roku udzieliła przełomowego wywiadu na ten temat dla magazynu Marie Claire, a rok później wydała głośną książkę Kwiat Pustyni, na podstawie której nakręcono film o tym samym tytule. Świat dowiedział się wówczas o istnieniu powszechnej w Afryce pseudo-muzułmańskiej tradycji nakazującej wycinanie dziewczynkom zewnętrznych narządów płciowych.
Dlaczego Waris, tak przywiązana do swoich afrykańskich korzeni, postanowiła walczyć z tradycją obrzezania? Otóż jest to niezwykle okrutny i bolesny zabieg wykonywany często w byle jakich warunkach, na kamieniu lub na gołej ziemi, przy użyciu prymitywnych narzędzi takich jak kawałek szkła, blachy czy żyletki. Ofiary obrzędu są przytrzymywane przez kilka kobiet lub przywiązywane do drzew, ponieważ ból jest tak silny, że potrafią kopnąć własna matkę, wyrwać się i uciec. W najlepszym przypadku, znachorka wycina dziewczynce tylko łechtaczkę, w najgorszym, dosłownie każdy element, każdy „nieczysty” fragment kobiecego ciała, który znajduje się między nogami dziecka i da się go usunąć. Po wszystkim, poranione i zalane krwią dziewczynki są ciasno zaszywane, aby zabliźnioną ranę mógł rozerwać dopiero ich przyszły małżonek podczas pierwszej wspólnej nocy. Wykonujące zabieg znachorki pozostawiają jedynie niewielki otwór wielkości łebka od szpilki na mocz i krew menstruacyjną. Jeśli macie wystarczająco dużo odwagi, możecie wpisać FGM (Female genital mutilation) w wyszukiwarkę, aby zobaczyć o co dokładnie chodzi.
Nie trzeba być lekarzem medycyny, żeby domyśleć się do jakich konsekwencji może prowadzić taki zabieg. Wstrząsy krwotoczne, tężec, gangrena, zakażenie wirusami, uszkodzenia cewki moczowej i odbytu, to wszystko sprawia, że znaczna część pozostawionych samych sobie dziewczynek umiera w niedługim czasie pod obrzezaniu. Jeśli uda im się ujść z życiem, grozi im bezpłodność, przewlekłe zapalenia, ropnie, torbiele oraz dramatyczna trauma pozostawiająca piętno do końca życia, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie uda im się osiągnąć jakiejkolwiek przyjemności podczas zbliżenia z mężczyzną. Waris w swojej książce opowiada o ciągłym bólu przy oddawaniu moczu, a także comiesięcznych męczarniach podczas menstruacji, które załagodziła dopiero interwencja chirurgiczna wykonana w Londynie. Zabiegowi poddawane jest 2 miliony afrykańskich dziewczynek rocznie, a wraz z imigrantami proceder trafił również do Europy i USA. Mówi się, że w samym Nowym Yorku liczba skrzywdzonych sięga już prawie 30 tysięcy, a w Wielkiej Brytanii co roku zagrożone nim jest około 20 tysięcy dzieci.
Waris Dirie jako pierwsza miała odwagę podjąć walkę z tym okrutnym zwyczajem i z pomocą pracowników i wolontariuszy swojej Fundacji, prowadzi tę walkę do dziś. Skutki jej działalności powoli zataczają coraz szersze kręgi. Fundacja prowadzi szkolenia, kampanie informacyjne w Afryce i Europie, współpracuje z ONZ i Unią Europejską, a także podpisuje "umowy" zobowiązujące rodziców konkretnych dziewczynek do powstrzymania się od obrzezania w zamian za możliwość nauki i opieki zdrowotnej. Pomaga również skrzywdzonym kobietom, finansując i pomagając zorganizować skierowanie na operacje rekonstrukcyjne. Tydzień temu Fundacja ogłosiła kolejny wielki sukces i przełom: "Rząd Somalii planuje wdrożyć ustawę zakazującą FGM oraz wprowadzić adekwatne kary dla kobiet zajmujących się obrzezaniem w razie nieprzestrzegania tego zakazu. Organizacja Muzułmańskich Prawników oraz przywódcy religijni również wypowiedzieli się przeciwko FGM i nawet określili to jako grzech!"



5 rzeczy, które możemy nauczyć się od Waris Dirie:
1. Przede wszystkim upór, niezłomność i wiara w słuszność swoich ideałów.
Choć wychowana w Afryce w tradycji muzułmańskiej, Waris wierzy, że obrzezanie jest czymś z natury złym i trzeba z nim walczyć. Jest to jednak mozolna praca u podstaw. Praca, której efekty są nadal tak skromne, że czasem zdaje się być Syzyfową. W swojej najnowszej książce "Safa, nie okaleczajcie mnie" Waris opisuje historię dziewczynki, która zagrała w jej biograficznym filmie. Safa pisze do Waris list, w którym żali się, że bardzo boi się obrzezania, a tymczasem rodzice małej coraz częściej dyskutują czy nie powinni tego zrobić. Zastawiają się nad tym, choć był to podstawowy warunek, pod którym otrzymali sowite wynagrodzenie za rolę córki. Tymczasem nieobrzezanej Safy nikt nie będzie chciał poślubić (czytaj: odkupić za kilka wielbłądów). Kto z nas po otrzymaniu takiego listu nie załamałby rąk? Czy po latach edukacji, działań, nie uda się uratować nawet jednej dziewczynki? Waris nie poddaje się. Poświęca mnóstwo czasu, energii i pieniędzy na powstrzymanie rodziny małej Safy przed straszną decyzją. Ba! Nawet angażuje niektórych jej członków w pracę na rzecz Fundacji Kwiat Pustyni! Takich momentów zwątpienia było zapewne mnóstwo. Waris jednak nie poddaje się i bezwzględnie kontynuuje swoją misję.
2. Aktywność i zamiana swoich myśli w konkretne czyny.
Waris opisuje swoją irytację spotkaniem z wiceprzewodniczącą Komisji Europejskiej w Brukseli, podczas którego znów słyszy, że o problemie trzeba rozmawiać, trzeba mówić, trzeba informować, ale nie słyszy żadnych deklaracji, żadnych konkretnych działań czy propozycji. Przypomina wiceprzewodniczącej, że już 7  wcześniej (w 2006 r.) Manifest Fundacji Kwiat Pustyni został już zaprezentowany Unii Europejskiej. Co do tej pory zrobiono, aby ukrócić ten straszny proceder, choćby na terenach państw europejskich? Jak długo będziemy wyrażać oburzenie, wzruszać się, zamiast w końcu zrobić coś konkretnego, co uratuje życie i zdrowie milionom kobiet? Tymczasem Fundacja Waris zdołała otworzyć biura, w których pracuje się na rzecz ofiar obrzezania w Gdyni, Amsterdamie, Barcelonie, Bazylei, Berlinie, Dżibuti, Monako, Montreux, Paryżu, Sierra Leone i w Wiedniu.  W 2007 roku rozdano 35 tysięcy edukacyjnych płyt DVD, które rozdano w szkołach, uczelniach, szpitalach i komisariatach w Wielkiej Brytanii. W 2013 roku we współpracy z berlińskim szpitalem Waldfriede Fundacja otworzyła pierwsze Centrum Kwiat Pustyni zajmujące się holistycznym leczeniem ofiar FGM. W 2014 podpisano 1000 umów z afrykańskimi rodzicami o nieobrzezaniu córek. Fundacja odpowiada też na mnóstwo maili od osób zagrożonych, dotkniętych lub zainteresowanych pomocą w kwestii obrzezania. W 2013 roku było ich prawie 2,5 tysiąca!

3. Pracowanie na faktach
W 2005 roku Fundacja Kwiat Pustyni opublikowała pierwszy w historii raport ukazujący jakiekolwiek dane dotyczące problemu obrzezania w Europie. Po dwóch latach badań, pracownicy i wolontariusze fundacji oszacowali liczbę obrzezanych kobiet na 500 000! Dzięki temu sprawą zainteresowały się rządy Niemiec i Wielkiej Brytanii, gdzie współpracę z Fundacją podjął nawet Scotland Yard. To ważna lekcja. Nie da się skutecznie przekonywać do rozwiązania problemu jeśli nie dysponujemy faktami, jeśli nie znamy problemu na wskroś.
4. Cierpliwość dla niewykształconych i ubogich
Nie wiem czy zniosłabym towarzystwo Idrisa - ojca Safy. W swojej najnowszej książce Waris opisuje go jako niezwykle irytującego człowieka, który zdaje się posiadać wiedzę o świecie na poziomie przeciętnego polskiego 7-latka, a jednocześnie jest przekonany o swojej nieomylności i wyższości. Nie umie czytać, nie umie skasować biletu w metrze oraz sądzi, że do przeżycia wystarczy mu kawałek plastiku, bo widział jak ludzie wyciągają tym pieniądze ze ściany. Na dodatek nigdy nie widział na oczy Koranu, choć święcie wierzy, że ten nakazuje obrzezania oraz pozwala bić kobiety, podczas kolacji wyrywa dzieciom jedzenie,  pali w pokoju hotelowym i wydaje się być niereformowalnym "dzikusem". Waris dzięki swojej niezwykłej cierpliwości i wyrozumiałości sprawia, że Idris staje się nie tylko przeciwnikiem obrzezania, ale chce pracować dla Fundacji i razem z nią nakłaniać do zaprzestania tej haniebnej tradycji.  Taka praca to dla Waris chleb powszedni. Problem obrzezania dotyczy zwykle najuboższych i najmniej wyedukowanych społeczeństw, gdzie od pokoleń nie zadaje się pytań, tylko ślepo wierzy w „mądrości” szamanów czy znachorów. Choć sytuacja mogłaby wydawać się beznadziejna, Waris nie poddaje się i cierpliwie, kropla po kropli, drąży skałę .
5. Odwaga w wyrażaniu własnej opinii.
Waris jest z pewnością bohaterką dla tysięcy kobiet na cały świecie. Jednocześnie stała się jednak wrogiem dla wielu mężczyzn broniących się przed jakąkolwiek zmianą w ich patriarchalnej kulturze traktującej kobiety gorzej niż zwierzęta. Waris nie daje się zastraszyć. Przekonuje, tłumaczy, wyjaśnia i nie przejmuje się tym co o niej mówią, choć za jej poglądy grożono jej nawet śmiercią. W 2007 r. udało jej się nawet trafić do arabskiej telewizji, gdzie opowiedziała o problemie obrzezania przed 200-milionową publicznością! Waris w swojej książce pisze, że już nie obchodzi jej co ludzie o niej mówią, jakimi przekleństwami ją obrzucają, czym jej grożą. Ważne ile dziewcząt uratuje, ilu zwróci utracone zdrowie i ile uśmiechów i ciepłych listów za to otrzyma.
Inspirujmy się życiem Waris Dirie, bo jak pisze w swojej książce: "Kto ratuje jednego człowieka, ratuje cały świat!"
Jeśli macie ochotę poczytać więcej o Waris i jej Fundacji, a być może dowiedzieć się jak można pomóc, zajrzyjcie  stronę:



"Całe życie próbowałam wymyślić racjonalny powód zwyczaju obrzezania kobiet. Być może, gdybym znalazła taki powód, pogodziłabym się z tym, co mi zrobiono. Ale nic takiego nie da się wymyślić. Im dłużej szukałam powodu, tym bardziej narastała we mnie złość."
"Zamieszczając artykuł w "Marie Claire" chciałam, żeby ludzie popierający tę torturę dowiedzieli się przynajmniej, co się wtedy czuje, chociaż od jednej z kobiet, które to dotknęło - bo reszta, żyjąca w moim kraju, nie ma prawa głosu.
"Poznałam, że szczęście to nie to co mam, bo nie miałam nic, a byłam szczęśliwa."
"Jedną z największych zalet świata Zachodu jest pokój i nie wiem, czy wielu z was zdaje sobie sprawę, jakie to błogosławieństwo."
"Moim celem jest pomóc kobietom w Afryce. Chcę, żeby były silne, a obrzezanie osłabia je fizycznie i emocjonalnie. Kobiety to kręgosłup Afryki."
"Modle się, żeby nadszedł dzień, kiedy żadna kobieta nie doświadczy tego bólu. I taki dzień kiedyś nadejdzie."


wtorek, 4 sierpnia 2015

Janina Ochojska. Przez gwiazdy w najpiękniejszy trud.

Polska przyjmie około 2 tysięcy uchodźców – taka wiadomość gruchnęła jakiś czas temu w polskich mediach, a na jej efekty nie trzeba było długo czekać. Fala hejtu w Internecie, protesty dziarskich chłopców z polskiej prawicy, straszenie terroryzmem. Zanim oplujemy, oskarżymy i wyjdziemy na ulicę z biało-czerwoną flagą, zastanówmy się kim są Ci straszni uchodźcy, dlaczego opuszczają swoje miasta i co ich ucieczka do Polski oznacza dla nich i dla nas. W zrozumieniu tego zjawiska pomoże nam kolejna kobieca inspiracja. Inspiracja do myślenia, inspiracja do poszukiwania wiedzy o trzecim świecie, inspiracja, aby zacząć rozróżniać Palestynę od Syrii i Somalię od Sudanu, a przede wszystkim inspirację do pochylenia się nad drugim człowiekiem. Nie wiem czy była w Tokio (na pewno była w Paryżu), nie sądzę, żeby miała apartament i mimo, że nigdy nie urodziła dziecka, jedno jest pewne: jest kobietą niezwykłą i kobietą spełnioną. Nazywa się Janina Ochojska i jest założycielką Polskiej Akcji Humanitarnej.


PAH znam i wspieram od lat, ale dopiero lektura wydanej w tym roku książki „Świat według Janki” pozwoliła mi poznać i zrozumieć jej tytułową bohaterkę. Treść została zbudowana na podstawie świetnego wywiadu przeprowadzonego przez Marzenę Zdanowską oraz tekstów samej Ochojskiej. Sprawdźmy więc jak wygląda świat według Janki.

„Kiedy młodzi ludzie pytają mnie na spotkaniach, co mogą zrobić, nie mając pieniędzy, żeby wspierać taką pomoc jak nasza, odpowiadam: powinniście chociaż wiedzieć.”


Historia Janiny Ochojskiej zaczyna się w 1955 r., kiedy u 6-miesięcznej Janki zdiagnozowano chorobę Heinego-Medina, w wyniku czego rozpoczęła długą wędrówkę między kolejnymi szpitalami, ośrodkami dla chorych i sanatoriami. Długoletnie leczenie miało wpływ nie tylko na zdrowie, ale przede wszystkim na jej charakter, światopogląd i plany na przyszłość. We wspomnieniach możemy przeczytać o niezwykłej wychowawczej i pedagogicznej roli niektórych z placówek  i opiekujących się w nich chorymi doktora Wierusza, doktora Kmiecia i profesora Sobocińskiego.

„Z inicjatywy doktora Kmiecia każdego lata odbywały się olimpiady(…). Były to poważne imprezy z wieloma dyscyplinami; bieg o kulach (w tym nie byłam dobra), wyścigi i slalom na wózkach, wspinanie się po linie, skok wzwyż, skok w dal, pływanie.”

„Doktor Wierusz zawsze podkreślał znaczenie wykształcenia. Mówił wprost: „Jak będziesz niepełnosprawny i do tego głupi, to już na pewno nic w życiu nie osiągniesz”. Rozbudzał w nas ambicję. Więcej nawet - uświadamiał, że zdobycie jak najlepszego wykształcenia jest naszym obowiązkiem, bo stając się „kimś”, wpłyniemy na zmianę społecznego obrazu osoby niepełnosprawnej..”

„Profesor Sobociński założył Szkolne Koło Krajoznawczo-Turystyczne (…). Do każdego wyjazdu solidnie się przygotowywaliśmy, poznawaliśmy historię regionu, zbieraliśmy wiadomości o zabytkach, notowaliśmy to, co mówili przewodnicy (mam jeszcze nawet te notesiki!), a po powrocie był konkurs, kto zapamiętał najwięcej. Równocześnie te wyjazdy bardzo nas jednoczyły, sprawniejsi pomagali mniej sprawnym, lepiej rozumieliśmy to, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni."


Młodzieńcze lata Janki to zawody sportowe, wycieczki, szkoła zaradności i pomocy drugiemu człowiekowi, a także wysoki poziom edukacji, nacisk na zdobywanie wiedzy, wycieczki krajoznawcze i czytanie. Mnóstwo czytania. Jedną z najważniejszych książek były pożyczone „Obrazy nieba”, które, aby po oddaniu egzemplarza nie rozstawać się ulubioną lekturą, mała Janka przepisała w całości do zeszytu! Potem przyszedł czas na „Astronomię ogólną” i konsekwentną decyzję o studiach astronomicznych w Toruniu. Podczas studiów przez przypadek nie zapisuje się do komunistycznej organizacji SZSP (zabrakło formularzy), kolejny przypadek sprawia, że mimo luźnego stosunku do kościoła, wstępuje do duszpasterstwa akademickiego, a następnie już zupełnie świadomie dołącza do Solidarności.


Kolejny kamień milowy to 1984 r. – Janina wyjeżdża na rok do Lyonu, gdzie przechodzi kilka operacji oraz trudną rehabilitację. Pobyt we Francji to jednak nie tylko ból i dochodzenie do siebie, ale także pierwsza praca w organizacji humanitarnej – francuskiej EquiLibre organizującej pomoc medyczną i żywnościową m. in. dla Polski i Bośni.  Janina zauważa, że pomoc humanitarna to nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim praca ludzkich rąk i głów, to bezinteresowny i niedoceniany wysiłek wolontariuszy, to poczucie, że tak właśnie trzeba postępować, jeśli chce się zasługiwać na miano Człowieka. Po powrocie do Polski przez dwa lata kontynuuje dzieło Francuzów, aż w końcu w 1992 r. zakłada własną, niezależną organizację: Polską Akcję Humanitarną.


Pierwszą polską akcją była bardzo udana zbiórka pomocy szkolnych dla dzieci Kurdystanu, a następnie wyjazd z pomocą do Bośni. Wojna na Bałkanach opowiadana ustami Ochojskiej to nie tylko czołgi, strzały i wybuchy. To coś znacznie więcej, coś co przeraża jeszcze bardziej, bo wojna ta opowiedziana jest z perspektywy zwykłych ludzi, w których sytuacji, jeśli wyobraźnia nam na to pozwoli, możemy się postawić. Ludzi, którzy z dnia na dzień przestali chodzić do pracy, przestali bawić się z dziećmi w ogrodzie własnego domu, przestali wspólnie spędzać czas z sąsiadami innej narodowości czy wyznania. Setki tysięcy zwykłych ludzi, takich jak my, którzy z dnia na dzień zostali otoczeni śmiertelnymi wrogami, z dnia na dzień stracili bliskich, dobytek życia i jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Ludzi, którzy stracili dostęp do żywności, leków, a nawet czystej wody, bo ujęcia wodne zostały skażone poprzez wrzucanie do nich martwych ciał. Byli to ludzie, którzy z dnia na dzień z normalnych obywateli, stali się uchodźcami wojennymi. Mimo, że dopiero raczkowaliśmy na drodze do rozwoju gospodarczego, Polska przyjęła wówczas tysiąc osób (premierem była Hanna Suchocka). Nikt nie pytał czy można, czy warto, i po co. Być może pamięć naszego reżimu komunistycznego była jeszcze zbyt świeża, by pozwolić sobie na obojętność. Być może lepiej pamiętaliśmy, że na początku lat 80. z Polski wyjechało 150 000 (tak, sto pięćdziesiąt TYSIĘCY) uchodźców politycznych. Wydaje się, że pomoc ofiarom reżimów i zbrodniarzy wojennych była wtedy w Polsce czymś oczywistym, jak człowieczeństwo i empatia.

"Szkoda, że ten fenomen pomocy, jaka płynęła do nas z zagranicy w latach osiemdziesiątych, nie został do tej pory opisany, że nie zachowały się dokumenty, że nie zebrano świadectw ludzi, którzy się w nią angażowali. Kiedy dziś słyszę opinię: „Ja tam żadnej pomocy nie dostawałem”, to krew się we mnie burzy, bo może ta konkretna osoba nie korzystała z darów, ale powinna wiedzieć, że wielu ludziom te dary najdosłowniej uratowały życie.”


Po udanej misji humanitarnej na Bałkany, przyszedł czas na kolejne: w Czeczenii, Iraku, Iranie, Libanie, na Sri Lance, w Afganistanie, Sudanie, Darfurze i Autonomii Palestyńskiej, a także zorganizowanie stałej akcji dożywiania polskich dzieci „Pajacyk”. W kolejnych latach Janina Ochojska została wyróżniona nagrodami, które pomogły w nagłośnieniu jej działalności: tytuł Kobieta Europy przyznany przez Wspólnotę Europejską, Medal św. Jerzego przyznany przez „Tygodnik Powszechny” czy Nagroda Pax Christi International Peace Award. Po latach przyszły kolejne wyróżnienia jak: Nagroda im. Jana Karskiego, Nagroda Lecha Wałęsy, Order Uśmiechu, francuska Legia Honorowa, a nawet Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.

„Dzięki mnie i moim współpracownikom z PAH pół miliona ludzi w Afryce ma dostęp do wody, bo przez 20 lat aż tyle zrobiliśmy. Więc czuję własną siłę. Zmieniłam kawał świata.”


Jeśli już zrozumiemy, że tak, naszym obowiązkiem jest pomoc, warto iść dalej za światopoglądem Janiny Ochojskiej i zadać sobie pytanie komu pomagać, a komu nie. Czy należy pomagać obu stronom konfliktu. Czy powinniśmy pomagać państwu, które rozpoczęło wojnę? Czy nie pomagamy w ten sposób zbrodniarzom? Czy nie tuszujemy ich reżimu? Czy człowiek, który stoi po drugiej stronie barykady zawsze jest oprawcą? Przekonania Janiny Ochojskiej powinny być dla nas lekcją humanitaryzmu. Pisze ona, że powinniśmy zawsze spróbować zobaczyć w drugiej stronie człowieka, zastanowić się dlaczego znalazł się w tej sytuacji i czy naprawdę „nie zasługuje” na naszą pomoc.

„Wielu uważa: skoro się dorobiłem, to widocznie innemu się nie chciało. I sprawiedliwość polega na tym, że teraz moje dziecko ma lepszy obiad. (...)biednemu dziecku kotlet się nie należy, bo jego rodzice pewnie są leniwi i nie chciało im się na tego kotleta zarobić, więc teraz będzie kara.”

„Znów powrócił problem: pomagać Serbom czy nie? Szpitalom brakowało leków i urządzeń medycznych, bo wprowadzono embargo na dostawy do Serbii. Zobaczyłam w tym szpitalu dziewczynkę, która miała wodogłowie i potrzebowała aparatu umożliwiającego spływanie płynu mózgowego do kręgosłupa; bez niego jej główka po prostu by się rozpękła. Po powrocie do Polski szybko załatwiliśmy dwa takie aparaty.”


Właśnie to ludzkie, a nie militarne czy statystyczne spojrzenie na wojnę, sprawia, że zaczynamy patrzeć na uchodźców inaczej. To osoby, które znalazły się w środku konfliktu nie ze swojej winy czy wyboru. Znajdują się po obu stronach konfliktu, ale często nie popierają żadnej z nich. Po prostu miały nieszczęście urodzić się w tym czasie i w tym miejscu na Ziemi. Humanitaryzm polega też na tym, że pomimo pierwotnych odruchów, należy pomagać również tym po „złej stronie” barykady. Tam też są dzieci, tam też są chorzy, tam też są ludzie, którzy nienawidzą tej wojny. Ochojska takich samych strasznych historii o ludobójstwie, prześladowaniach, wypędzeniach wysłuchuje zwykle po obu stronach konfliktu. Dlaczego więc, należałoby pomagać tylko tym po jednej stronie? Ponieważ ich prezydentem czy premierem był człowiek, który wywołał wojnę? Kto z nas chciałby do tego stopnia ponosić odpowiedzialność za decyzje naszych polityków?

Co uderzyło mnie najbardziej to niespotykane zdanie Ochojskiej na temat rosyjskich żołnierzy w Czeczeni. Opisuje ich nie jako oprawców, nie jako wojskowych, ale właśnie jako ofiary. Młodzi przerażeni chłopcy, którzy zamiast chodzić do szkoły, kopać piłkę i podrywać dziewczyny, zostali rzuceni w wir wojny i jak pisze, prawdopodobnie nie zdążą nawet zjeść chleba, który dostali od PAH. Wkrótce potem ich ciała zostaną rzucone w którymś z upiornych wagonów-chłodni, które stoją na towarowych bocznicach w Rostowie. Przerwy w dostawach prądu sprawią, że zwłoki żołnierzy zmienią się w bezkształtną, zgniłą galaretę, niemożliwą do identyfikacji, przez zrozpaczone matki, które oszukiwane przez rosyjskie wojsko stawiają się, aby odebrać ciała swoich młodych synów (ten okrutny proceder opisał też Wacław Radziwinowicz w książce „Gogol w czasach Google'a”).

„Zwykli ludzie są wszędzie tacy sami, a na konflikt trzeba patrzeć z perspektywy indywidualnego człowieka.”


Nieludzkie jest więc rozróżnianie ofiar wojny, tak jak nieludzkie jest skazywanie ich na pewną śmierć odmawiając jakiejkolwiek pomocy. Nie jesteśmy w stanie naprawić całego świata, ale gdy z jednej strony słyszę, że dziś 24 tysiące ludzi umrze z głodu, 6 tysięcy dzieci umrze z powodu braku wody, a kolejny 30 tysięcy dzieci umrze z powodu braku dostępu do leczenia uleczalnych chorób, a z drugiej strony my w Polsce zastanawiamy się czy pomóc dwóch tysiącom uchodźców, to mam wrażenie, że zupełnie zgubiliśmy sens słowa Solidarność.

„My Polacy jesteśmy dumni z Solidarności a solidarność to nie tylko solidarność z bogatymi ale i z biednymi. Dla kraju jest to pewien prestiż jeśli potrafi się dzielić z innymi, biedniejszymi krajami i chcielibyśmy aby polskie firmy także to rozumiały zarówno w poczuciu solidarności i odpowiedzialności, ale również własnym pojętym interesie.”


Zanim oprotestujemy, zanim zaczniemy straszyć Polską przejętą przez „brudnych arabów” zanim ocenimy, poczytajmy jak wygląda życie takiego uchodźcy w Polsce. Nie imigranta ekonomicznego, ale uchodźcy właśnie. Postawmy się w jego sytuacji. Wyobraźmy sobie, że w naszym kraju wybucha okrutna wojna (tak jak wybuchła w latach 90. 1000 km od Warszawy). Nasz dom został zniszczony, bliscy zamordowani, ulice, którymi chodziliśmy do szkoły czy pracy są zajęte przez czołgi i miny. Udaje nam się przedostać do kraju, w którym panuje pokój. Jeśli jest to Polska, znajdujemy się w kompletnej izolacji, daleko od dużych miast, na dodatek nie znamy języka i nie mamy możliwości go poznać. Nawet jeśli w ojczyźnie uczyliśmy się, mieliśmy dobrą pracę, tu nie robimy nic. Brakuje nam podstawowych wygód, nie mamy własnych pieniędzy, nie mamy godności. Ciągle przeżywamy traumę wojenną, budzimy się w nocy przerażeni tragicznymi wspomnieniami, tęsknimy za rodziną i bliskimi. Po 3 miesiącach opuszczamy ośrodek, nie znając języka, nie mając dachu nad głową, pracy, pieniędzy.  Kiedy postawimy się w tej sytuacji, pytanie „czy pomagać” zamienia się w „jak pomagać”. Ochojska ma na to pomysły: przedstawia pozytywne przykłady asymilacji uchodźców, takie jak historia Syryjczyka, który został dyrektorem szpitala na Mazurach, czy Somalijczyka, który dzięki znajomość angielskiego i francuskiego zaczął uczyć w szkole i założył w Polsce rodzinę. Nie jest to łatwe, ale też nie niemożliwe. Po prostu trzeba się postarać, trzeba pomyśleć, trzeba podziałać. A przynajmniej nie przeszkadzać.

Myślę, że Francja obudziła we mnie pragnienie, żeby Polska także była krajem, gdzie ludziom chcącym dać coś z siebie stwarzałoby się możliwości działania, zamiast kłaść kłody pod nogi.”

"Dla mnie pomoc to dzielenie się. A dzielenie się to takie dawanie, które nie upokarza."


Najczęstszym argumentem przeciwko pomocy uchodźcom jest zagrożenie islamskim terroryzmem. Nie będę udawać. Boję się terrorystów, boję się muzułmańskich radykalistów, tak jak każdej innej skrajności. Przeraża mnie okrucieństwo arabskich wojowników religijnych. I właśnie dlatego uważam, że powinniśmy o nich wiedzieć jak najwięcej. Wiedzieć kim są ci ludzie, którzy wysadzają się w powietrze w Izraelu czy w Pakistanie. Kim są dzieci obwiązane ładunkami wybuchowymi w Nigerii? Kim są ci, którzy z zimną krwią mordują innych w imię wiary. Czy zawsze chodzi im o to samo? Czy o coś walczą? Czy są po prostu krwawymi, bezdusznymi najemnikami? Czy ich rodziny, przyjaciele, współmieszkańcy, rodacy zawsze się z nimi zgadzają? A może boją się ich tak samo jak ja? Staram się układać w głowie, że nie każdy mieszkaniec Czeczenii, Pakistanu czy Syrii to terrorysta i że jest mnóstwo muzułmanów, którzy nienawidzą islamskich bojowników bardziej niż ja i boją się ich o stokroć mocniej, bo czują ich oddech na plecach każdego dnia. Myślę, że jeśli nie zrozumiemy terroryzmu, to nie będziemy umieli z nim walczyć i nie będziemy umieli pomagać jego ofiarom. Bo w przypadku pomocy uchodźcom, mówimy najczęściej właśnie o ofiarach reżimów i terrorystów, nawet jeśli mówią oni wszyscy tym samym językiem, mają taki sam kolor skóry i wierzą w tego samego boga.

"Jedna dziewczynka wywiozła z Groznego spisaną przez siebie listę 91 osób - krewnych, sąsiadów, znajomych, koleżanek ze szkoły - które zostały tam zamordowane. Taka współczesna Anna Frank... Ale najbardziej przerażające jest osamotnienie tych ludzi. Wiele osób mówiło mi: „Powiedzcie światu, że nie jesteśmy terrorystami!”

I jeszcze dla refleksji opis polskich realiów z lat 80.:

„(…) my opowiadaliśmy im, jak wygląda nasza sytuacja, czego potrzebujemy, tłumaczyliśmy, że nasze problemy nie wynikają z braku chęci czy umiejętności, ale z błędów systemowych, i że chociaż żyjemy w komunistycznym kraju, to nie jesteśmy komunistami.”


Przyjmując uchodźców do Polski godzimy się na ryzyko, że wśród nich mogą być fundamentaliści i terroryści. Dokładnie tak jak wtedy gdy imigrują z powodów ekonomicznych, gdy przyjeżdżają do Polski na studia czy jako turyści. Zdroworozsądkowo patrząc, droga uchodźcy do życia i funkcjonowania w Polsce jest jednak tak trudna i długa, że wydaje się to być najmniej prawdopodobny kanał dotarcia terrorystów do Polski. Dużo poważniejszym i groźniejszym problemem jest tworzenie się enklaw biedy – casus francuskich dzielnic, w których ubodzy i zdemoralizowani imigranci urządzili własne państwa w państwie, do których nie ma wstępu nawet francuska policja. Taka sytuacja jest oczywiście szkodliwa i niebezpieczna dla obu stron i powinniśmy wyciągnąć z niej lekcję. Uchodźców nie wolno zostawiać samych sobie, bo również niewielu z nas potrafiło by poradzić sobie na ich miejscu. Należy jak najszybciej asymilować ze społeczeństwem, pomóc w zdobyciu wykształcenia i pracy, tak aby jak najszybciej stanęli na własne nogi. Muszą również być świadomi, że jeśli chcą odzyskać bezpieczeństwo i funkcjonować w naszym kraju, muszą dostosować się do naszych przepisów prawa i tradycji kulturowej kraju. Ludzie popadają w ekstremizm gdy ubóstwo sprawia, że nie mają niczego do stracenia. Ludzie, którzy uciekli z piekła i uda im się odzyskać bezpieczeństwo i odbudować życie, nie pragną niczego innego jak spokoju.

Czy to idealizm? Pewnie tak, ale świat nie może iść do przodu bez ideałów. Janina Ochojska opisuje oczywiście również takie sytuacje, w których odechciewa się pomagać. Gdy ludzie kompletnie nie radzą sobie z otrzymywaną pomocą i jest ona marnowana, gdy chcą wykorzystać otrzymane wsparcie do własnych celów, chcą zarabiać pieniądze wykorzystując dramaty ludzkie, gdy oczekują, że wszystko im się należy i nie chcą dać nic od siebie. Czy można to zmienić? Nie, ludzie zawsze i wszędzie byli i będą tacy sami: niektórzy mądrzy, niektórzy głupi, niektórzy dobrzy, inny chciwi i pazerni, jedni przedsiębiorczy, inni zupełnie niezaradni. Ale czy mimo to warto pomagać? Tak, bo na tym polega bycie Człowiekiem.